piątek, 31 maja 2013

Chłopiec z Tatuażem. Rozdział Trzeci.

Jestem troszkę poddenerwowana, jutro wybieram się na 'Lednicę' i zapomniałam jaką piosenkę miałam wam zadedykować do tego rozdziału. Znaczy się, chyba ją pamiętam, ale z powodu mojego nastroju zupełnie mi tu nie pasuje. Więc może poczęstuje was rzeczą, a właściwie zespołem który Kocham (przez duże K) aczkolwiek wielu z was pewnie nie przypadnie do gustu. Gdy się chce mnie do czegoś przekonać, bardzo skuteczny jest jeden argument: Arcade Fire. (polecam teledysk, bardzo lubię go oglądać, jest taki... opowieściowy)

Czy nie uważacie, że Opowieści z Narnii to najwspanialsza rzecz pod słońcem? (to pytanie retoryczne)


~
Chłopiec z Tatuażem.
Rozdział Trzeci.



      W klubie panował ruch, a on akurat miał nocną zmianę. Wymijał krążące po lokalu jednostki, zwinnie manewrując tacą, by nie rozmieszać i nie powylewać drinków oraz niesionego piwa. Już opanował tę sztukę prawie do perfekcji, jego ręce były giętkie a stopy zawsze utrzymywały go w pionie. Pomimo tego, że często był nieco dreptany, nie nosił ciężkiego i wytrzymałego obuwia. Preferował stare trampki o prawie wytartej podeszwie – z prostej przyczyny, która jednocześnie stanowiła sekret jego gibkości – czuł przez nie posadzkę, ziemię, po której się poruszał. Było to dla niego niesamowicie istotne. Wyczuwał, czy idzie po kostce brukowej, asfalcie czy też stąpa po starych panelach. Lubił to, taka specyficzna świadomość przez czucie. Oczywiście, przecież wszystko można było zauważyć. Owszem, ale za dnia. Nocą wzrok nie był mocną stroną Franka, z resztą, jak większości ludzi, więc skupiał się na słuchu, węchu i dotyku. Nigdy się nie przewracał.
      Jakaś dłoń musnęła jego policzek, lecz nie zwrócił na nią uwagi. Skupiony był na rozkładaniu alkoholi. Mojito dla pani o czarnych włosach, whisky z lodem dla pana w czerwonej koszulce, bez lodu dla kobiety w jaskrawożółtej sukni. Dwa pineapple breaker do stolika w rogu sali. Roznosił kolorową słodycz i wirował w swoim osobistym tańcu. Lokal nie był bardzo zatłoczony, jednak ciągle kręcili się jacyś ludzie, panowie podrywali panie na klubowych kanapach. Żadnych problemów, tylko troszkę biegania. Po pierwszej był już zmęczony, z utęsknieniem czekał na zakończenie pracy. O drugiej zamykali, na szczęście dziś nie była jego kolej na sprzątanie.
      Cicho wyszedł z lokalu, zabierając swoją torbę oraz narzucając na ramiona kurtkę. Jak zwykle wybrał tylne wyjście i zauważył w nikłym świetle latarni konstrukcję stworzoną z trzech pustych skrzynek po piwie. Na nich stał dość spory kubek termiczny z doczepioną kartką. Był zbyt zmęczony, by zauważyć niecodzienność tego znaleziska. Podniósł je i przeczytał treść karteczki.

"Mam nadzieję, że nie masz alergii na kakao.
Właściwie, nie musisz oddawać kubka.
Nigdy za nim specjalnie nie przepadałem…
Tak w ogóle, to nawet nie jestem pewny, czy naprawdę jest mój.
~G."

      Rozluźniony odkręcił wieczko i pociągnął łyk ciepłego kakao. Wyczuł znajomy posmak. Kardamon. Ten facet naprawdę lubił szczegóły, co nie umknęło Frankowi. On też uwielbiał detale, które zawsze przyciągały jego uwagę. Nie wiedział, czemu tak łatwo uwierzył wiadomości, czemu nie był ani trochę oburzony, że czarnowłosy postanowił nie odpuścić i dalej wciskać nos w jego życie. Zrzucił winę na swoje zmęczenie.            Przecież to mogła być pułapka, mogłabyś jakaś substancja wkropiona do wnętrza, powodująca utratę przytomności bądź śmierć. Miał sporą paranoje, lecz w takich chwilach nie dopuszczał jej do głosu. Było zbyt perfekcyjnie. Noc, gwiazdy, ciepły napój i świadomość, że po ciężkim dniu zaraz zakopie się pod kołdrą. Wszystko było takie przyjemne.

† † †

      Ranek powitał Gerarda deszczem, co on przyjął z lekkim rozżaleniem.

"Od czternastej dziesięć do piętnastej trwa mój film, w robocze, więc pan wie, wracam do domu. Ukradli mi parasolkę, a po za tym trudno mi się z nią jechało rowerem, nie będę pracował gdy będzie padało. Pasuje panu?"

      Od dzisiaj chłopiec, który przedstawił mu się jako Pete (Gerard nie wykluczał, że jego Pete mógł być naprawdę Peter’em, dzieciak mówił dość niewyraźnie), miał zacząć z nim współpracować, lecz warunki pogodowe nieco pokrzyżowały im plany. Wstał i cicho zszedł po schodach do kuchni, gdzie od razu zabrał się za przygotowywanie jego ulubionego narkotyku – kawy.

      Wyciągnął również jednego papierosa i podpalił go. To miało być jego całe dzisiejsze śniadanie.

      Na elektronicznym zegarze, który dumnie wytrącał się z klasycznego stylu kuchni, widniała godzina dziesiąta piętnaście. W tym momencie Way postanowił się ubrać jakoś w miarę normalnie, chwycić swój wysłużony parasol i udać się na miejscową komendę policji. Nie wiedział, czy jego znajomy będzie na miejscu, wręcz z góry założył, że będzie musiał przekraczać próg tego nieszczęsnego budynku nieco więcej razy, niżby chciał. Jednak wszystko opierało się na metodzie prób i błędów, był to ulubiony sposób Gerarda na rozwiązywanie problemów. A jeśli miało się tylko jedną szansę? Way wolał stwierdzenie, że zawsze istnieje jakiś plan B. I głównie on ratował jego tyłek z opresji.Chodniki były mało zatłoczone. W takie dni ludzie woleli przeznaczyć skromną sumę na bilet autobusowy niż moknąć i marznąć przemierzając swoje ścieżki pieszo. Gerard jednak wolał przechadzkę ze swoim parasolem w kolorze wyblakłej pomarańczy.              Czuł nieprzyjemny chłód oraz ogromne zdenerwowanie, gdy po raz drugi został ochlapany przez przejeżdżające zbyt szybko auto. Przecież nie ma się do czego śpieszyć! I tak wszyscy umrzemy! Zawsze podłamywał się nieco, zdając sobie sprawę, że nie wszyscy są tego świadomi. Gdy kolejne auto z impetem wjechało w kałużę, której wilgotne bicze ominęły jego nogawkę, pokręcił jedynie głową z zrezygnowaniem.
      To byli ludzie. A on nigdy ich nie zmieni. Nawet nie zamierzał.
      Gdy otworzył drzwi prowadzące do jego celu, spodnie, które miał na sobie nadawały się tylko i wyłącznie do prania. Buty też nie były w najlepszym stanie. Wytarł je o leżącą wycieraczkę i podciągając zmarzniętym nosem wszedł do środka. Stało tam puste biurko, przy którym powinien siedzieć ktoś, kto by pilnował wejścia do komendy, od razu skierował się w głąb budynku.
Prawie się zaśmiał, gdy zobaczył przykręconą tabliczkę z napisem:

Komendant główny
Barney Straybroom

      Bez stukania nacisnął klamkę, która gładko ustąpiła i otworzyła drzwi do gabinetu. Tam za biurkiem siedział krótko ostrzyżony mężczyzna w policyjnym uniformie, a wzrok utkwiony miał w Gerardzie. W oku komendanta pojawiła się iskierka niepokoju połączonego ze strachem, lecz tylko wprawny obserwator by ją dostrzegł.
- Cześć, staruszku. – powiedział Gerard i od razu zajął krzesło naprzeciw policjanta.
- Gerard. Czego tym razem. Mów i zmiataj. Wiesz, że nic mnie tak w świecie nie wytrąca z równowagi jak twoja osoba. – odparł i złożył dłonie na piersi.
- Wiem, zdaje sobie z tego doskonale sprawę. Mam dwie sprawy. Pierwsze, interesuje mnie czy macie założoną kartotekę osoby nazywającej się Frank Iero, a druga to taka, że chciałbym ją zobaczyć.
- Mogę sprawdzić, czy był notowany. Co do drugiej nie wiem. Nie wystarcza ci pomysłów na komiks? – prychnął, jednak zaczął wystukiwać coś na klawiaturze komputera – Wiesz, że robię to tylko ze względu, że kiedyś byłem na tyle głupi, by obiecać ci pomoc w każdej sytuacji, w zamian za twój wkład w sprawę tamtej dziewczyny. I po raz kolejny mam nadzieję, że dzisiaj odwiedzasz mnie po raz ostatni.
- Ja również mam taką nadzieję. Kiedyś byłeś ciekawszym człowiekiem. – oparł się wygodnie na krześle i wygiął szyję, by móc patrzeć w sufit. Jedna żarówka w lampie była przepalona.
- Mamy kartę tego Franka. Jednak nie mogę ci jej pokazać.
- Zatem jeszcze lepiej, przeczytaj mi ją. – mruknął nieco zawiedziony.
- Nie mogę.
- To powiedz chociaż, co tam pisze! – wyprostował głowę, a w jego głosie dało się usłyszeć nutę irytacji.
     Nie lubił, gdy nie dostawał tego, czego chciał.
- Ofiara pobicia. Więcej nie powiem. Żegnam cię. – odpowiedział stanowczo komendant i oderwał wzrok od monitora, by zgromić nim Gerarda.
- Jakieś szczegóły?! Chociaż datę! – Way zachowywał się niczym niezadowolony przedszkolak.
- Nie, Gerardzie, nie mogę. Znasz drogę powrotną. Żegnam. – czarnowłosy z westchnieniem wstał z miejsca i wyszedł z pomieszczenia.
- A sczeźnij w piekle. – dodał, odchodząc i wrócił do swojego domu.
     Podszedł do swojego biurka, na którym leżała czarna teczka. Wziął jedną z pustych kartek i napisał na niej czarnym cienkopisem:

     Frank Iero. Ofiara pobicia.

      Ostatnie słowo podkreślił trzykrotnie, dodatkowo dodał jeszcze kilka wykrzykników, by podkreślić swój buntowniczy nastrój. Następnie zdjął z siebie klejące się do niego spodnie, od razu wrzucił je do kosza na pranie. Westchnął uświadamiając sobie, że przeszedł przez cały dom w ubłoconych butach. Zazwyczaj sprzątanie nie stanowiło dla niego żadnego problemu. Jednak teraz nie miał na to najmniejszej ochoty. Ściągnął z nóg obuwie i potruchtał do swojej sypialni, by paść tam na ukochane łóżko. Tak właściwie nie chciało mu się spać. Po prostu musiał poukładać sobie wszystko w głowie. A nic tak temu nie sprzyjało, jak spoczynek z zamkniętymi oczyma.

† † †

     Frank machał nogami i wpatrywał się w ziemię, która była kilkanaście metrów niżej niż on. Przemókł całkowicie, jednak nie zniechęcało go to dalszego przebywania na dachu. Siedział na brzegu i nie myślał o niczym konkretnym. Lubił miejsca, które były wysoko. Można powiedzieć, że odrywało go to od przyziemnej rzeczywistości. Im wyżej, tym bliżej do gwiazd.

~

Z opowieści Lewisa najbardziej kocham ,,Koń i jego Chłopiec'' oraz ,,Siostrzeniec czarodzieja'' Tak naprawdę to ciągle jestem wyrośniętym dzieckiem. A wy jakie? 

niedziela, 12 maja 2013

Chłopiec z Tatuażem. Rozdział Drugi.


Dodaję rozdział bez bety, więc przepraszam, jeśli pominęłam jakieś błędy, ale po prostu nie chce mi się tego podawać dalej i czekać, po prostu chcę dodać rozdział i koniec. Zgłaszać, jak coś widzicie. Miłego czytania. Rozdział jest krótki, ale gdybym cokolwiek tam upchnęła to byłoby sztucznie.
Piosenka na dzisiaj? Może będę mainstream'owa, ale jakoś dzisiaj mogę słuchać tylko tego:
Imagine Dragons - Radioactive

~
Chłopiec z tatuażem.
Rozdział Drugi.




      Frank Iero, lat 19.

      Zna się na truciznach (?).

      Jego smukła dłoń zręcznie poruszała się po kartce, kreśląc kolejne litery. Pisał piórem. Miał do nich jakiś sentyment.

      Nie przepada za muzyką elektroniczną.

      Krytycznym wzrokiem spojrzał na to, co napisał. Nic konkretnego, jego prywatne śledztwo nie posunęło się praktycznie o krok.

      Boi się/Nienawidzi/Gardzi Way’ami.

      Dopisał. Wpatrzył się w martwy punkt za oknem, starając się wywnioskować coś jeszcze. Nie wiedział, po co mu było to wszystko, w końcu tamten chłopak był nieważny, do niczego mu nie potrzebny. Dzieciak. Rozważał jeszcze kilka różnych opcji, skąd mógłby dowiedzieć się czegoś więcej. Kartoteka! Zabłysnęła jedna z jego myśli. Kartoteka policyjna. Mógłby spróbować się do niej dostać, musiałby odpowiednio porozmawiać… z kilkoma osobami. Uśmiechnął się lekko, na myśl, jak wysoko postawił sobie poprzeczkę.
Odłożył pióro, upił łyk herbaty, która zdążyła już wystygnąć i chwycił za ołówek. Przymknął na chwilę oczy, by przypomnieć sobie rysy twarzy kelnera. Nakreślił kontur, linię szczęki, ołówek delikatnie skrobał o nieco ziarnistą fakturę kartki. Nie dociskał go, gdyż chciał, by w razie konieczności mógł łatwo wymazywać i poprawiać linie. Miał zamiar narysować portret, jednak skoro chłopak nie zgodził się mu pozować, musiał polegać na własnej pamięci. Uznał, że za każdym razem gdy będzie widział czarnowłosego zapamięta inny detal i tym sposobem wykona swoje dzieło. Nie miał nic lepszego do roboty, wcześniej pracował wraz z kilkoma osobami nad komiksem, jednak nie chciał jeździć z nimi po kraju, by go promować. Wystarczyło mu to, co dostawał ze sprzedaży. Dom miał na własność, a spadek po matce na koncie. Żyć nie umierać.
       Wstał z miejsca i przeszedł się wzdłuż swojego gabinetu. Obrócił się nagle na pięcie, zatrzymując się pośrodku pomieszczenia. Mógł przecież spróbować jeszcze jednej metody, która by pomogła mu chociaż poznać adres zamieszkania chłopaka. Zacząć go śledzić. To byłoby sprytne posunięcie. Mógłby kogoś wynająć, ale nie prywatnego detektywa. Ci byli za drodzy i nie zawsze dobrzy, często budzili podejrzenia. To musiał  być ktoś szary, wtapiający się w tło, jakiś pijaczek, bądź chłopiec na rowerze. Chłopiec! Dzieci były dobrym rozwiązaniem. Bystre, nie trzeba im wiele płacić, same w sobie były chętne by zrobić coś ‘nadzwyczajnego’. Owszem, część wyuczona została w kierunku, by nie słuchać obcych, nie zadawać się z nimi, lecz wystarczyło znaleźć któreś z biedniejszej części miasta a z ochotą zrobi wszystko, by otrzymać zapłatę. Spojrzał na zegarek, była godzina dwudziesta, leniwego sobotniego wieczora. Miał zamiar wyjść i kupić w swojej ulubionej papierni czarną teczkę, by móc gromadzić w niej wszystko, co o chłopaku mu się uda zdobyć, lecz z westchnieniem stwierdził, że już została zamknięta. Trudno, na razie jego biurko musiało pełnić tę rolę, przynajmniej do poniedziałku. Postanowił, że jutro uda się na niedaleki spacer, by poszukać odpowiedniego szpiega. Wyszedł z gabinetu i skierował swoje kroki do salonu, gdzie pozostawił kilka książek, jakie chciał przeczytać. Nie miał nic innego do roboty, więc zagłębienie się w lekturze zdawało się mu być idealnym wyjściem.
      Opatulił się kocem i sięgnął po jakiś kryminał. Po pewnym czasie jednak zasnął, wtulony w oparcie kanapy.


     Spał, lecz snem odmiennym, niż ten, którym śnił dziewiętnastoletni chłopak.


       Ten był szczelnie okryty kołdrą, a obok niego spał sporych rozmiarów pies,  samiczka, mieszaniec Golden Retrievera. Frank przygarnął ją gdy tylko zamieszkał w mieście, była naprawdę lojalną towarzyszką. Gdy był w pracy, pilnowała podwórza prawie opustoszałej kamienicy, gdy wracał, czekała na niego w bramie, po czym już nie odstępowała prawie na krok. Gdy wychodzili we dwoje na spacer, warczała na tych, którzy zbliżali się zbytnio do chłopaka. Musiał kupić jej kaganiec, gdyż obawiał się, że mogłaby kogoś zranić. Był wdzięczny za takie ‘oddanie’. Była jedyną istotą, która znała wszelkie bóle chłopaka.Opowiadał jej to, co leżało mu na sercu, pomimo tego, że nie mógł domagać się jakiejkolwiek odpowiedzi po za położeniem pyska na kolanach. Dzięki niej czuł się chociaż odrobinę mniej samotny.
       Obudził się, gdy jeszcze słońce nie zdążyło dobrze rozświetlić świata. Otworzył oczy i sapnął, wtulając twarz w materiał pościeli. Pies podniósł głowę i zamerdał ogonem widząc, że pan przestał spać.
       - Czemu dzień musi odnawiać się co ranek? Nie chcę. – powiedział do Healer, gdyż tak na imię miała suczka i podniósł się do pozycji siedzącej – Co moja psino? Dobrze się spało? – pies nie przestawał uderzać ogonem w materac, uważnie obserwował właściciela z lekko uniesionymi uszami, wychwytującymi znajomy głos – Chyba dobrze. Mnie też nie było źle. – wstał i skierował swoje kroki do łazienki. Zwierzę zeskoczyło z łóżka i rozprostowało się na podłodze. Był to poranek, taki poranek, jakie mieli przyjemność przeżywać już dłuższy czas.
      Wyszedł z domu, zostawiając psa przy bramie i ruszył przed siebie. Szybkim i pewnym siebie krokiem przemierzał ulice z naciągniętym na głowę kapturem. Potrzebował się przejść, choćby i tylko kilka przecznic.       Miasto dopiero się budziło, ulice jeszcze nie były przepełnione samochodami. Zimne, rześkie powietrze przewiercało jego nozdrza i trafiało do płuc, jego serce spokojnie biło w klatce z kości. Ręce swobodnie zwisały mu wzdłuż ciała i kołysały się równo z krokami. Szedł, aż nie trafił na przedmiejski cmentarz.                   Przyjrzał się po raz setny kamiennym płytom. Lubił je. Chciałby, żeby po śmierci też ktoś mu postawił taki nagrobek. Jego nadzieja leżała w rękach Jeffa, bo on prawdopodobnie byłby jedyną, nie licząc psa, osobą, która by się choć trochę przejęła i zgodziła się zająć pochówkiem. Nigdy jednak nie poprosił go o to wprost. Jakby wstydził się trochę.
      Wrócił do domu.
      Wspiął się po skrzypiących schodach, omijając spróchniałe stopnie.
       Otworzył drzwi.
      Spojrzał w wiszące naprzeciw niego lustro.
      Miał ochotę je rozbić.
      Powstrzymał się jednak. Poszedł zrobić sobie kanapkę i kubek pachnącej kawy. Siedział na krześle i wpatrywał się w krajobraz za oknem, chmury na niebie i ludzi, którzy powoli zaczynali wychodzić na ulicę. Na dzieci, które posłusznie szły za rękę z rodzicami do kościoła. Niedziela, spokojna i pełna wszechobecnego zrozumienia. To było aż dziwne, że miasto na jeden dzień, jakby dla rozrywki zmieniało swą brutalną mentalność na tę bardziej ułożoną. Nawet ci, którzy zazwyczaj się ze sobą bili, kłócili i ciągle pokazywali, jak bardzo się nienawidzą,  dawali sobie spokój na ostatni dzień weekendu. To był czas, gdzie trzeba było odpoczywać, przed nadchodzącym tygodniem.Odetchnąć.
      Jednak Frank wolałby się udusić.
      Dostrzegł po przeciwnej stronie mężczyznę, który przemierzał ulice w czarnym płaszczu, trzymając pod rękę jakąś uśmiechniętą kobietę. Uświadomił sobie, że Gerard nosił bardzo podobny. Wręcz identyczny, przynajmniej tak mu się zdawało z takiej odległości. Przypomniał sobie tamtą kawę, lokal, postać mężczyzny, zapach. Wszystko, jak gdyby co dopiero wyszedł stamtąd. Ton jego głosu, czarne kosmyki opadające na czoło, które przysłaniały jego oczy, gdy pochylał głowę. 
      Nagle coś go szturchnęło w kolano. Healer trzymała w zębach jego zniszczony podkoszulek, który miała zwyczaj strzępić. Zawiązał z niego pęk i rzucił jej w głąb mieszkania, a ona pobiegła, stukając pazurami o podłogową sklejkę. Rzuciła się na niego i chwyciła w zębiska. Zaczęła nim miotać na prawo i lewo, jakby był co dopiero upolowaną ofiarą, po czym uderzyła szmatką w ścianę. Dopiero potem, machając ogonem zabrała nieszczęsną koszulkę i położyła Frankowi pod nogi. W takich momentach zastanawiał się, czy na pewno nadał jej dobre imię. Nazwał ją przecież Uzdrowicielka. A ona uwielbiała coś zupełnie innego.
      Usłyszał rzężący dzwonek do drzwi i poderwał się z krzesła jak porażony. Nieco zaniepokojony wyszedł z mieszkania, zbiegł po schodach, Healer podążyła za nim i już po chwili stanął na kamienicznym ganku. Przyszedł kurier z jakąś paczką, podpisał więc potwierdzenie odbioru i zabrał ją na górę. Wrócił do kuchni i położył kartonik na środku stołu. Był lekki, oklejony taśmą.Wziął nożyk z kuchennej szuflady i rozciął pudełko. W środku leżał sznur, zaniepokojony wyciągnął go. Na jednym z jego końcówek ktoś zawiązał bardzo charakterystyczny węzeł.
      - Bardzo śmieszne. Głupi żart. Bardzo głupi. – powiedział do siebie i wyrzucił paczkę do kosza na śmieci.

~

jeszcze raz przepraszam za brak sprawdzenia. Ale po prostu miałam potrzebę dodania czegoś.
I tak, Gerdowi się nudzi.

środa, 8 maja 2013

Chłopiec z Tatuażem. Rozdział Pierwszy.


Dziękuję kilku osobom.
Innej Martwej (Truposzku, zawsze dla mnie będziesz tą anotherdead :c)za betowanie i komplement, którym będę się 'jarać' do końca żywota
War Machine, za pomoc z szablonem, znoszenie moich wymysłów i tworzenie dziewięćdziesięciu jego wersji
Oraz wszystkim moim czytelnikom. W życiu nie spodziewałabym się, że może być was tak wielu.
Jeszcze mam dla was utwór. Może być jako podkład do rozdziału, choć chyba nie pasuje.
Antimatter - Everything You Know Is Wrong
Miłej lektury : )
~
Chłopiec z tatuażem.
Rozdział Pierwszy.



      Frank Iero, lat 19.

      Zdegustowany jeszcze raz przeczytał wyniki swoich poszukiwań. Spędził cały dzień na przeszukiwaniu internetu, by znaleźć jakieś informacje o chłopaku. Zaczął od tego miejsca, gdzie całkiem łatwo i zachowując anonimowość można było dowiedzieć się wielu rzeczy o różnych osobach. Znalazł jedynie zdjęcie licealnej klasy, pod którym zostały wypisane imiona i nazwiska. Między innymi właśnie tamtego kelnera. Miał dwie informacje, które wydawały mu się zupełnie nieistotne i błahe. W tym mieście wszyscy byli równo nieważni, o wszystkich było równie niewiele faktów. Chłopak się go bał, a on przeszukiwał kolejne dostępne źródła by wydobyć o nim więcej informacji. Wielokrotnie sprawdzał otaczających go ludzi, czasem z ciekawości, czasem z braku zajęcia, ale tu postać rzeczy była inna. Efekt, który chciał uzyskać wymagał zaufania, w którego budowaniu jego zabawa w Stalkera nie pomagała. Postanowił przez jakiś czas nie zaglądać do baru.       Uznał, że musi dać trochę czasu Frankowi.
      Po tygodniu zjawił się ponownie. Wybrał wczesną porę, gdy jeszcze słońce rozjaśniało pochmurne niebo, a w lokalu brakło klientów. Czarnowłosy nie spiesząc się polerował jeden z kieliszków. Był rozluźniony, nucił pod nosem jakąś melodię. Gdy spostrzegł Gerarda, odstawi szkło na miejsce. Znów zaczynał się denerwować.
      - Cześć, Frank. – powiedział jak poprzednio i wolnym krokiem podszedł do baru.
      - Czego chcesz? Nie możesz mnie zostawić w spokoju? – spytał i rzucił ścierkę obok kieliszka.
      - Na litość boską, a czy ty nie mógłbyś przestać się tak spinać i pójść ze mną na dobrą kawę? –powiedział prosto z mostu. Kawa była jedną z niewielu rzeczy, dzięki którym można było w miarę kulturalnie zachęcić ludzi do mówienia. Zwłaszcza ta dobra. Z odrobiną cukru.
      - Kawę? A potem co znowu? - ugryzł się w język z taką siłą, że aż poczuł metaliczny posmak w ustach. Zbladł lekko, karcąc się za nierozwagę. Z niepokojem czekał na reakcję Gerarda.
      - Frank… tylko na kawę, tylko na chwilkę. Wrócisz cały i zdrowy, obiecuję.– powiedział i wypuścił powietrze z płuc. Wszystko robiło się coraz ciekawsze i jednocześnie coraz mocniej popychało go w stronę chłopaka. Aż chciał go złapać i zmusić do mówienia. Wszystko wskazywało na to, że młody kelner miał poważny uraz do kogoś, kto prawdopodobnie należał do jego rodziny. Został skrzywdzony. A on koniecznie chciał rozbabrać tamtą ranę i dowiedzieć się, co jest przyczyną i kto sprawcą. Przy okazji podratowanie dobrej reputacji swojego nazwiska byłoby wskazane. Lubił swoje nazwisko.
     Chłopak zamilkł i stanął w bezruchu. Jego umysł pracował na zwiększonych obrotach, myśli wypełniały jego głowę jak szalone, a serce podchodziło do gardła. Przez ten cały czas nabawił się paranoi i zdawał sobie z tego doskonale sprawę. Przesadzał, odcinał się od każdego człowieka, który choć trochę próbował być dla niego miły. Nie wierzył już nikomu i niczemu. Jednak… to przecież tylko kawa, podczas której będzie mógł w każdej chwili uciec. Nie da się zaprowadzić nigdzie, nie pozwoli by ktokolwiek zbliżył się zbytnio.
      - Kiedy? – spytał i znów chwycił ścierkę do ręki.
      - Jutro, piętnasta, kawiarnia "Pajęczyna". – odpowiedział Gerard, starając się zamaskować wszelką dumę, którą był przepełniony. Jak zwykle osiągnął to, co postanowił.
      - Szesnasta. Idź już stąd. – chwycił kolejny kieliszek, który zaczął z zapałem szorować. Uważnie śledził wzrokiem mężczyznę, który krocząc niczym kot opuścił lokal. Gdy drzwi się zamknęły, osunął się na podłogę i objął ramionami swoje kolana. Minęło już sporo czasu. Wystarczająco wiele, by móc zacząć normalne życie. Chociaż wiedział, że ono już nigdy nie będzie normalne. Tylko czemu akurat on wyciągnął w jego stronę rękę? Frank uznał, że po prostu on nic nie wiedział. Może tym razem będzie dobrze. Wolał nie rozpatrywać opcji, co by było gdyby mężczyzna nie miał dobrych zamiarów. Poważnie zacząłby rozważać, czy jednak nie sięgnąć po ostateczność.
      Usłyszał kroki dobiegające z kuchni. Z niej wyłonił się Jeffrey, który był właścicielem baru, jak również i jedną z niewielu osób, którym Frank w miarę ufał. Jeff był wysoki i chudy, wyglądem raczej nie budził zaufania przez swoją ogoloną głowę, tatuaże i tunele w uszach. Większość ludzi omijała go szerokim łukiem, nie zdając sobie sprawy jaka osobowość kryła się we wnętrzu owego mężczyzny. On jako jedyny starał się bronić Franka przed wszystkimi paskudztwami, które namnożyły się w ciężkich czasach życia Iero. Wyciągnął go z dna, nadstawiał karku i pozwolił mu pracować. Wiedział o nim praktycznie wszystko, pomimo tego nie wykorzystywał żadnych informacji przeciwko chłopakowi. Był dość dobrym człowiekiem.
      - Jeff… - wyszeptał – Będę musiał jutro wyjść o szesnastej, jeśli to nie problem, obiecuję, że odpracuję w weekend…
      - Młody, masz prawo wziąć sobie trochę wolnego, pracujesz chyba najciężej z wszystkich – stwierdził i podszedł do nalewaka z piwem. Podrapał się po głowie i przekręcił odrobinę jeden z kurków, który jednak nie wydobył z siebie ani trochę bursztynowego płynu. Westchnął - Idź do domu, nawet już teraz i prześpij się porządnie. Ach, jak chcesz, to zostało trochę jedzenia w kuchni z wczoraj, weź sobie.
      - Dzięki. Ale wolę zostać tutaj. Tu jest przynajmniej co robić.
      - W takim razie wstawaj z tej podłogi i pomóż mi, chyba będziemy musieli to naprawić…

† † †

      Frank nerwowo zaciskał dłonie na rękawie od bluzy, rozciągając ją nieco. Pomimo tego, że już jakiś czas temu minęła ustalona godzina, nie wchodził do kawiarenki. Czekał, aż Gerard zjawi się pierwszy. Włożył rękę do kieszeni w bluzie, w której schował niewielki, lecz wyjątkowo ostry nożyk. Tak na wszelki wypadek. Miał też kilka tabletek, które udało mu się zdobyć. Połknięcie ich wszystkich było gwarantowaną śmiercią. To też było jego ubezpieczeniem. Ryzykował po raz ostatni. Nie będzie już kolejnego błędu. Uśmiechnął się krzywo na myśl, że w rękach tamtego mężczyzny będzie leżeć jego życie. A ten właśnie szedł przeciwną stroną ulicy w stronę kawiarenki. Miał na sobie czarny płaszcz i trochę zbyt długi szalik, który kołysał się z rytmem kroków. Chłopak schował się bardziej, chcąc, by to mężczyzna był pierwszy na miejscu. Został dostrzeżony, chociaż tego nie wiedział. Gerard zawsze rozglądał się uważnie, oczy mierzyły wszystko, co go otaczało. Spostrzegawczość. Jedna z ważniejszych cech, jakie powinien posiadać artysta.  Jednak nie zareagował i wszedł do lokalu.
     Po dłuższej chwili Frank postanowił zrobić to samo. Zdążył nieco skostnieć czekając na dworze. Gdy otworzył drzwi od kawiarni w jego ciało uderzyła fala ciepła oraz aromatycznego zapachu kawy. Stanął w progu i westchnął z rozrzewnieniem. Nie przyjrzał się dokładnie pomieszczeniu, nie odczuwał takiej potrzeby. Zapach i temperatura wystarczyły, by czuł się tu dobrze. Jeśli Gerard wiedział o nim sporo, celowo wybrał ten lokal, znając jego upodobania. Jeśli jednak nie, a to, że został tu zaprowadzony było przypadkiem, czarnowłosy mężczyzna zaprowadził go w idealne miejsce. Iero miał dobry węch, ktoś mógłby to uznać za nieprzydatną i bezsensowną cechę. Jednak ta nieraz okazywała się całkiem przydatna. Przechodząc koło kurtek wiszących w niewielkiej szatni, jaka była dla personelu w barze, potrafił rozpoznać, kto przyszedł do pracy. Tutaj pachniało nieziemsko. Oprócz kawy dało się wyczuć woń wanilii i cynamonu, oraz innych korzennych przypraw. Rozejrzał się po lokalu i dostrzegł Gerarda, który siedział przy ostatnim stoliku, na jednej z kanap. Patrzył się w jego kierunku. Był przystojny, nawet bardzo. Frank zaryzykowałby, że bardziej od wszystkich członków rodziny Way'ów. Nie miał wydatnej szczęki ani krzaczastych brwi, był androgenicznej urody. Czarne włosy, blada cera, prawie jak jakaś nieumarła istota. Podobał się mu. Westchnął i skierował kroki w stronę Gerarda. Tym bardziej szybko musiał zakończyć tę znajomość. Nie ufał sobie w żadnej kwestii, która miała coś wspólnego z uczuciami. Uroda przemija. Podszepnęły mu myśli, przez co nieco rozluźnił się. Nie było się nad czym zachwycać, ot co, zwyczajny facet o nieco zgrabniejszym nosie.
     Usiadł naprzeciw czarnowłosego i westchnął po raz trzeci.
      - Cześć, Frank. – przywitał się. Iero podejrzewał, że nie usłyszy nigdy innych słów na powitanie z ust Gerarda.
      - Cześć… - odpowiedział, a rudowłosa kelnerka w tym samym momencie postawiła przed nimi dwie filiżanki z kawą, niebieską postawiła przed nim, a pomarańczową przed Gerardem.
      - Ta pomarańczowa jest twoja – zamienił miejscami naczynia, następnie wziął niebieską filiżankę do ręki. Podmuchał na powierzchnię i ostrożnie musnął wargami czarną ciecz. Skrzywił się, czując drętwiejące uczucie. Frank nie tknął swojej, przewidując w porę rezultat takiej próby – Niech to, chciałem, byśmy najpierw się napili, a potem rozmawiali. Wyglądasz na zmarzniętego. Gorąca kawa dobrze ci zrobi, ale ta jest jak piekło. Mam nadzieję, że kardamon nie będzie ci przeszkadzał. Pozwoliłem sobie wybrać ci napój za ciebie.
      - Kardamon, czemu nie. Ładna nazwa. To przyprawa, tak? – spytał i pochylił się nad filiżanką, by wciągnąć do nozdrzy jej woń. Pachniała intensywnie i niezwykle kusząco, nieco inaczej niż zwykła. Domyślił się, że rolę odegrał w niej dodatkowy składnik.
      - Orientalna. Ostra w smaku, jak imbir, więc nie można z nią przesadzać. Zapach też jest niesamowicie mocny. Spokojnie, to nie arszenik. – odpowiedział i oparł się wygodniej.
      - Arszenik zdaje się być niczego sobie. Cyjanek z resztą też. Chociaż hydrazyna fajniejsza. – sięgnął po filiżankę, by móc trochę ogrzać dłonie o jej powierzchnię.
      - Hydrazyna? Nie słyszałem o niej. Pewnie jakaś nowość. – też sięgnął po swoją filiżankę i zaryzykował upicie łyka. Tym razem nie oparzyła go tak mocno, pozostawiła jedynie delikatne uczucie podrażnienia. Była gorzka i czysta, bez żadnych dodatków.
      - Bezbarwna, silnie toksyczna, żrąca i dymi na powietrzu. I oczywiście trująca. W dodatku wybuchowa. – również pociągnął łyk ze swojego naczynia. Kawa była dobra, nawet bardzo. Nieznana mu dotąd słodka nuta, jak się przed chwilą dowiedział, kardamonu, wzbogaciła smak napoju.
      - Pewnie lubisz efekty specjalne. – zauważył i przyjrzał się chłopakowi. Jeden kosmyk włosów wyjątkowo odstawał od reszty, aż prosił się, by go ułożyć z powrotem. Nie zwrócił jednak Frankowi uwagi, ani sam nie wyciągnął ręki. Dystans.
     - Zależy gdzie… w filmach są w porządku, lecz w muzyce strasznie przeszkadzają. – rozluźnił się nieco. Ot co, prowadzili zwykłą rozmowę, jaką mogła prowadzić dwójka znajomych. Neutralne tematy, statyczna konwersacja, podczas której mógł oderwać się od chłonięcia wzrokiem powierzchowności mężczyzny. Lubił rejestrować ludzkie ciało w ruchu, obserwować, które mięśnie się spinają, a które rozluźniają. Było coś w tym niesamowicie płynnego, pełnego gracji. Teraz jednak nie wpatrywał się, nie chciał utrwalać sobie w pamięci obrazu Gerarda, chociaż przeczuwał, że i tak się go nie pozbędzie. Musiał skończyć tę rozmowę. To spotkanie, tą znajomość. Ludzie sprawiają ból, ludzie ranią, ludzie krzywdzą. Wyszeptał do siebie w myślach i wypił kawę, parząc sobie gardło.
      - Frank? – dotarł do niego głos – odpłynąłeś trochę. – na twarzy czarnowłosego mężczyzny malował się pobłażliwy uśmiech, przy którym wygiął nieco komicznie brwi.
      - Przypomniałem sobie, że mam dzisiaj jeszcze parę rzeczy do załatwienia i będę musiał spadać. – skłamał płynnie i pociągnął ostatni łyk z filiżanki. Spróbował nadać swojej twarzy nieco zakłopotany wyraz, by uwiarygodnić swoją wymówkę. Gerard wyczuł drobny zgrzyt, lecz połknął przynętę, nieco zawiedziony i podejrzliwy.
      - Przecież dopiero co tu usiedliśmy. – odpowiedział i założył nogę na nogę, odwracając głowę od czarnowłosego, jakby z lekceważeniem.
      - Wybacz, zupełnie zapomniałem, że dzisiaj miałem odebrać kilka rzeczy z hurtowni do baru, Jeff będzie wściekły, jeśli tego nie zrobię. – przeczuwał, że jakość jego kłamstw maleje z każdym kolejnym słowem. Nie potrafił gładko zbywać ludzi, rzadko kiedy musiał, zazwyczaj po prostu go unikali. Obserwował, jak Gerard wciągał powietrze do płuc, po czym szybko je wydychając. Nad czymś intensywnie myślał, gdyż zmarszczył w charakterystyczny sposób brwi. A konkretniej szybko próbował wymyślić sposób, by Iero nie uciekł mu i nie zerwał takim podstępem z nim kontaktu. Chłopak wstał z miejsca, zapiął swoją bluzę i odwrócił się na pięcie.
      - Frank? – spytał Way, by upewnić się, że jest słuchany.
      - Tak? – odpowiedział i zatrzymał się w bezruchu.
      - Czy mógłbyś przyjść w niedzielę na Green Hill Street? Numer siedemnasty. O dowolnej porze.
      - Po co? – spytał i odwrócił się w stronę Gerarda.
      - Chciałbym, abyś mi pozował. – oznajmił, dyskretnie wciągając sporą ilość powietrza do płuc. Jego słowa zawisły w powietrzu.
      - Obawiam się, że to niemożliwe. – powiedział po chwili i ruszył w stronę drzwi.
      - W takim razie jeszcze jedną mam do ciebie sprawę.
      - O co chodzi? – znów zatrzymał się i westchnął.
      - Zapłać za swoją kawę.
~
I podziękowania też się należą Ironic Smile. Biedna musi mnie znosić. Takie życie.

I pytanie do was: jak chcecie, bym wstawiała. Mogę wstawiać wtedy, gdy napiszę, czyli raz może być rozdział po kilku dniach, bądź raz po tygodniu, mogę też dodawać regularnie, aczkolwiek nie lubię pisać na zapas. Proszę was o wyrażenie swojej opinii.

poniedziałek, 6 maja 2013

Chłopiec z Tatuażem. Prolog.



Założyłam sobie nowego bloga, bo na starym panował dla mnie zbytni chaos. Gubiłam się, co strasznie zniechęcało mnie do pisania, za którym i tak tęskniłam, pomimo innych projektów. Trochę nowy start, mam zamiar popoprawiać stare opowiadania, może je tu wrzucę potem. W każdym razie zaczęłam nowe opowiadanie, które póki co jest dla mnie nieodgadnione. Nie wiem, zupełnie nie wiem, czy będzie to miało trzy części, czy może trzydzieści, pozwalam, by moja wyobraźnia nie miała barier. Owszem, sądzę, że będzie to frerard, ale wszystko zależy od tego, co mi do głowy wpadnie. Mam nadzieję, że wam się spodoba.
~

Chłopiec z tatuażem.
Prolog.



      Sieć miejskich ulic zawsze zdawała się mu być pajęczyną, która wplatała w swe sidła setki dusz. Wchłaniała je, po czym z ich resztek tworzyła swoje dalsze kondygnacje. Podstawą było duszenie. Duszenie emocji, marzeń, słów, wszystkiego. Wszystko, byleby żaden z elementów tej skomplikowanej układanki nie wysunął się zbyt mocno.
      W takiej rzeczywistości nie było miejsca na sztukę. Zawsze zwracał na nią uwagę, była pociągająca i ryzykowna. Jednocześnie sztuka była nieodłącznie związana z uczuciami, a przecież świat ich nie potrzebował. Oxygen był niepożądany, miasto karmiło mieszkańców barwionym na różowo Carbon Dioxide.
    Żył w tym mieście niezbyt długo, lecz zdążył poznać odrobinę tego, co tą siecią rządziło. Pająk obłudy i łatwej przyjemności, wsparty na biedzie, która wraz z nędzą pragnęła się wzbogacić przed śmiercią. Ale nie wyjechał, choć nie raz miał już możliwość.
Wszedł do nieprzyjemnie wyglądającego baru  i usiadł na miejscu, z którego jeszcze nie zdążono sprzątnąć pustych kufli po piwie. Niewysoki brunet podbiegł do stolika i błyskawicznie zabrał naczynia. Na jego twarzy gościło nieodgadnione zakłopotanie, a jego wytatuowana dłoń nerwowo i niedbale wytarła blat. Znali się, jednak dość słabo. Kilkukrotnie zamienili ze sobą kilka niedbałych zdań. Kelner ten zazwyczaj zachowywał się dość specyficznie, pewnie dlatego był tak bardzo lubiany przez Gerarda, bez wzajemności. Nigdy nie odzywał się pierwszy. Ten zaś nie miał pojęcia dlaczego i to chyba bawiło go najmocniej. Przecież każdy dobrze wyuczony kelner, szef kuchni czy po prostu usługodawca odzywał się pierwszy do klienta. Ta postać jednak nie wpasowywała się w żadne normy.
      - Kiedy kończysz? – spytał Gerard, starają się, by pomimo hałasu, słowa dotarły do uszu bruneta. Zawsze był miły dla owego chłopaka, który starał się odwzajemniać przyjazne zachowanie, lecz zazwyczaj nieudolnie. Wiecznie był spięty, jakby jego mięśnie nie potrafiły się rozluźnić.
      - Północ – odpowiedział krótko i odszedł z naczyniami. Nie spytał o zamówienie zauważył Way, jednak nie zdziwiło go to ani trochę. Norma. Sam więc wstał z miejsca i podszedł do baru, zamawiając jedno piwo. Spojrzał na zegarek, była jedenasta piętnaście. Wolno sącząc napój postanowił poczekać na czarnowłosego. Ot tak, z braku czegokolwiek, co mogłoby dać mu jakąś rozrywkę.
      Chwilę przed północą wyszedł z lokalu i poszedł na tył budynku, gdzie wsparł się o ścianę tuż przy tylnym wyjściu. Minęła jednak jeszcze godzina, nim drzwi zaskrzypiały. Podczas tego czasu prawie zupełnie stracił nadzieję na ukazanie się tej osoby, na którą czekał i prawie pogodził się z faktem, że został wykiwany.
      Jednak chłopak pojawił się, ze spokojem zamknął drzwi i poprawił wiszącą na ramieniu torbę.    
      Podskoczył, lekko wystraszony osobą Way’a. Spokój całkowicie zniknął, a mięśnie czarnowłosego na powrót stały się spięte.
      - Cześć, Frank – powiedział Gerard i oderwał się od ściany, przy której gdyby jeszcze trochę postał, to na pewno przyrósłby niczym pnący bluszcz.
      - Czego chcesz? – syknął i zrobił krok w tył, zwiększając dystans między nimi.
      - Nie zachowuj się tak, jakbym był masowym mordercą, naprawdę nie chcę zrobić ci żadnej, absolutnie żadnej krzywdy. Do każdego tak strzykasz jadem? – zrobił krok w przód i westchnął widząc narastający niepokój w oczach chłopaka.
      - Jeśli trzeba, to strzykam – odparł i odwrócił wzrok. Starał się przybrać bardziej pewną siebie pozę i stworzyć pozory, że wcale się nie denerwuje. Dało to odwrotny, nieco komiczny efekt.
      - Spokojnie. Chciałem tylko z tobą pogadać… - ciągnął, coraz bardziej zaintrygowany całą sytuacją.
      - A ja nie chcę – urwał i potarł swoje ramię, ciągle nie nawiązując kontaktu wzrokowego. Przełknął ślinę.
      - Dlaczego mnie tak odtrącasz? – spytał i zrobił jeszcze jeden krok, na co Frank zrobił kolejny w tył, niczym zwierzę zagonione w pułapkę.
      - Źle ci z oczu patrzy. Jak wam wszystkim – podsumował i rozejrzał się dookoła, w poszukiwaniu pomysłu na to, jak w niewielkim zaułku pełnym koszy na śmieci wyminąć niewygodnego towarzysza.
      - Nam? – teraz już w ogóle był niezmiernie zainteresowany. Jego stan graniczył z ekscytacją, jakby znalazł zagrożony gatunek. Rozrywka, chłopak skrywający tajemnice. Idealna pożywka dla artysty takiego jak on.
      - Way’om! Wam wszystkim! – wykrzyknął i pobiegł, wpychając Gerarda na worki ze śmieciami.
     Poszkodowany wstał z kupki śmieci i otrzepał spodnie, całkowicie zdezorientowany przez to, co się stało. Ale wreszcie coś w tym mieście się dla niego ruszyło, a następne dni zapowiadały się być interesujące. Znalazł sobie cel - zadanie, jakim było naruszenie odrobinkę prywatności chłopaka. Nieładnie się było wtrącać w cudze sprawy, jednak ta po części dotyczyła również jego. Może jednak mu źle z oczu patrzyło.
     A przynajmniej ten, który choć trochę zbyt długo się w nie wpatrywał, mógł spodziewać się tego, że jego życie zostanie nieco nadgryzione. Nadgryzione przez niewielkiego robaczka, jakim był Gerard Way.

~