niedziela, 30 czerwca 2013

Chłopiec z Tatuażem. Rozdział Piąty.

Miałam dzisiaj wspaniały dzień. Uświadomiłam sobie, że są wspaniali ludzie wokół mnie. Dedykuję ten rozdział, a właściwie to co dzisiaj robię niejakiej Firefly Kid, za wspaniały wieczór. KC.
Piosenka? Owszem, a właściwie dwie, bierzcie, którą chcecie:
Florence + The Machine - My Boy Builds Coffins
The Clash - Rock the Casbah
pierwsza pasuje, druga już mniej. Ale obie made my day.

~
Chłopiec z Tatuażem.
Rozdział Piąty



      W piątkowy poranek Gerard czuł się bardziej zagubiony niż zwykle. Staruszka tłumaczyła mu rozkład księgarni, który był w żaden sposób nieuporządkowanym chaosem. Wszystko starał się zapamiętać, podręczniki między historią a horrorem, lecz książki dla dzieci pod kryminałami. Książki dla kobiet w lewym rogu, lecz romanse w trzecim regale od okna. Stwierdził, że będzie musiał sobie wszystko rozrysować. Po zachowaniu kobiety wnioskował, że został jedynym, który chciał podjąć tę pracę. Nie dziwił się, że pozostali wymiękli. Opanowanie samego rozmieszczenia wymagało sporej dawki skupienia, a co dopiero ogarnięcie tytułów i autorów. Ci na szczęście byli spisani w wielkiej książce leżącej na ladzie. Prowadzonej w miarę alfabetycznym porządku.
       Nie wiedział, że jego miejsce pracy będzie znajdować się tak blisko ulicy, na której mieszkał Frank. Z jednej strony było to pomyślnym zbiegiem okoliczności, z drugiej jednak dawało mu mniejszą intymność działania. Skoro będzie tu pracował, pewnie większa część mieszkańców tej dzielnicy zacznie go kojarzyć. Z trzeciej jednak, skoro będą go kojarzyć, to nie powinien ich dziwić jego widok. Wszystko było to dla niego pogmatwane. A mógł spokojnie siedzieć w domu.
       Jego pracodawczyni pozostawiła go samego i wyszła na chwilę. Krążył wzdłuż półek i wyłapywał te tytuły, które znał, oraz te, które chciałby przeczytać. Z lekką urazą przyjął fakt, że jego Lord Jim zajmował dolną półkę i był praktycznie przysłonięty przez dzieła innych autorów. Postanowił jednak nie przestawiać książek, uznał, że jeszcze jego pozycja nie jest na tyle mocna, by mógł zakłócać chaotyczny porządek pani Murghatroyd. Na drugie śniadanie zjadł świeżą drożdżówkę, którą kupił w pobliskiej piekarni. Uznał, że poranek pomimo wszystko był udany.
      Co prawda swoje apogeum osiągnął w momencie, gdy drzwi księgarni przekroczył niewysoki brunet z tatuażami na rękach. Gerard chciał wręcz zaklaskać z radości, jednak opanował się i skrzętnie zatuszował cały swój entuzjazm, pozwalając sobie jedynie na skromny uśmiech.
      Chłopak go nie zauważył, powiedział tylko krótkie dzień dobry i od razu zabrał się za przeglądanie półek. Way obserwował go zza lady, udając całkowicie pochłoniętego analizowaniem zawartości ostatniej dostawy. Frank ściągnął z ramienia torbę, gdyż uwierała go odrobinę i rzucił okiem w stronę przecenionych książek. Zastanawiał się nad czymś bardziej znanym, uznał, że zabierze ze sobą "Weronikę" Paula Coelho. Z powodu uszczerbku jej cena była śmiesznie niska, więc tym bardziej odpowiadał mu ten wybór.    Potrzebował czegoś co nie byłoby tak do końca fikcją. Mały urlop od gatunku horroru. Podszedł do lady i położył na niej książkę, machinalnie sięgając do kieszeni od spodni po portfel. Położył odliczone pieniądze i spojrzał na sprzedawcę, który uśmiechał się do niego przyjaźnie, z ognikami wyższości w oczach. Frank speszył się nieco, zabrał książkę i pośpiesznie opuścił księgarnie. Szybkim krokiem skierował się w stronę swojego mieszkania, lecz z przerażeniem stwierdził, że czarnowłosy biegnie za nim, krzycząc, aby poczekał.          Przyśpieszył, udając, że nie słyszy, lecz po chwili zaczął biec, czując instynktowną potrzebę ucieczki. Po chwili jednak jego trampek nieszczęśliwie zahaczył czubkiem o wystającą chodnikową płytę i chłopak runął jak długi, prawie zaliczając namiętny pocałunek z chodnikiem. Na szczęście udało mu się upaść nieco bokiem, nie prosto na twarz. Usłyszał odgłos butów pośpiesznie uderzających o ziemię i już po chwili jakaś ręka ostrożnie nieco uniosła go ku górze. Piekły go dłonie, bolał bok oraz głowa po uderzeniu w szarą, uliczną rzeczywistość.
      - Frank… spokojnie, tylko torbę chciałem ci oddać…- wysapał Gerard, sadzając Franka na ziemi. Spojrzał się z troską na chłopaka i delikatnie okręcił jego głowę, oglądając otarcie na jarzmowej kości. – Kręci ci się w głowie? Mdli cię?
      - Nie… boli… ale to nic takiego… - odpowiedział, czerwony ze wstydu na twarzy.
      - Jeśli zacznie, to musisz iść do szpitala. Wstrząśnienie, wiesz te sprawy… A reszta? Boli cię coś jeszcze?
      - Nie… muszę już iść… - chciał wstać, ale obtłuczone biodro bardzo utrudniało mu jakiekolwiek ruchy.
      - Frank, nie bądź taki zestresowany. Zwolnij. Ufaj. – Gerard pomógł mu wstać i powiesił torbę na jego ramieniu. Klepnął go lekko w plecy i zostawił go samego. Ulice były wyjątkowo puste.
       Iero wrócił do domu, obolały i zmieszany. Nie uznawał tego dnia za specjalnie udanego, zwłaszcza, że znowu miał nieprzyjemność spotkać czarnowłosego. Chciał, by Gerard nigdy nie pojawił się w jego życiu.            Wracały wspomnienia, a on ich nie chciał. Usiadł i otworzył torbę. Zauważył kartkę wciśniętą między strony książki. Otworzył ją, dostrzegł pośpiesznie podkreślone dwa zdania:

Każdy z nas żyje w swoim własnym świecie. Ale gdy popatrzysz na niebo pełne gwiazd, zobaczysz, że te różne światy zazębiają się, tworzą konstelacje, systemy słoneczne i galaktyki.

      - To trochę nie tak, jakbyś chciał… - powiedział do Gerarda, zdając sobie sprawę z tego, że nie zostanie usłyszany.
       Z boku było również nakreślone ołówkiem dziewięć cyfr. Znał to pismo, jednak teraz było ono o wiele bardziej niedbałe. Pod numerem, jak zakładał, telefonu dopisane były trzy słowa: możesz, zawsze i zadzwonić. Zapisał numer na jednej z samoprzylepnych karteczek, które nielicznie zdobiły jego lodówkę.              Następnie zsunął nieco spodnie i przełknął ślinę na widok czerwono-sinego kształtu na swoim biodrze. Westchnął na myśl, że będzie on pamiątką jeszcze przez długi czas. Rany zawsze goiły mu się powoli.
        Ściągnął z siebie jeansy i koszulę na rzecz starego dresu i jednego ze spranych t-shirtów. Gdy jest się obolałym, nic tak przyjemnie nie działa jak miękkie ubranie. Miał ochotę się położyć. Spojrzał za okno, jego pies leżał na piaszczystym dziedzińcu kamienicy i drzemał sobie spokojnie. Zazwyczaj nawet po nocnej zmianie kładł się spać o normalnej porze, teraz jednak zrobił małe ustępstwo od normy. Położył się na łóżku i nakrył kocem. Skulił się. Chciał jeszcze nastawić sobie budzik, by nie spać zbyt długo, jednak nie miał dostatecznie wiele siły woli by wstać ze swojego posłania. Zasnął błyskawicznie.

† † †

      Obudził się gdy na dworze było już zupełnie ciemno. Wstał z łóżka, choć czuł się jak połamany, a ból głowy przypominał o sobie przy każdej zmianie pozycji. Nasypał karmy do miski dla psa i ziewając otworzył drzwi i zszedł po schodach by zawołać zwierzaka. Healer leżała na środku dziedzińca i oddychała szybko. Frank uklęknął przy niej zaniepokojony, ona zaś zdobyła się tylko na ruchy ogonem. Ogarnął go niepokój.        Poważny niepokój.
     - Wstawaj Healer, masz kolację w domu. No chodź… - wstał z ziemi i zrobił kilka kroków w tył, pies jednak tylko lekko poruszył głową – chodź, Healer, no, dalej piesku, wstawaj! – pies machał ogonem, jakby rozpaczliwie – Cholera jasna! – krzyknął i pobiegł szybko do mieszkania. Wziął butelkę z wodą i trochę psiej karmy. Położył karmę tuż przed psem, chcąc zmusić go do poruszenia się. Ten jednak tylko wyciągnął łeb w tamtą stronę, niezainteresowany dalszymi staraniami o pokarm. Wodę natomiast wypił całą, spijając to, co Frank wylał mu na pysk. Chłopak pogłaskał zwierzę po miękkiej sierści, czując jak kraje mu się serce. Nie wiedział co robić, jedyne co przychodziło mu do głowy to weterynarz, ale o tej porze jedynie mógłby zawieść psa osobiście prosto do doktora. Nie miał jak. Nagle w głowie błysnęło mu światełko, ostatnia deska ratunku. Gerard.
      Drżącymi palcami wystukał numer, nie zastanawiając się nad tym zbyt długo. Po dłuższej chwili usłyszał głos w słuchawce, mruczący coś, co najprawdopodobniej miało brzmieć jak ‘halo’.
      - Gerard? – spytał i oparł się o lodówkę. Czuł jak łomocze mu serce. Jakby pchał się do smoczej jamy na pożarcie.
      - Frank? – odpowiedział głos, nieco zdziwiony.
      - Masz auto? – zadał kolejne pytanie.
      - Co się stało?
      - Lavender Lane 5. Przyjedź.
      - Kiedy?
      - Szybko. – rozłączył się. Zdjął z siebie dres na rzecz jeansów i zabrał z łazienki ręcznik. Wyciągnął książeczkę zdrowia, jaką posiadała Healer i zbiegł do niej pośpiesznie. Uklęknął obok i trzymając rękę na jej głowie przymknął oczy, jakby chciał przelać swoją siłę na nią. Czekał. Był spokojny, nie chciał, by jakiekolwiek emocje dotknęły również psa. Między nim a zwierzęciem wytworzyła się specyficzna więź, która przewodziła nastrój jednego na drugiego.
      Gerard nie przyjeżdżał, chłopak zaczynał się martwić coraz bardziej. Pies ciągle płytko oddychał, nie chcąc podnieść się z ziemi. Po upłynięciu pół godziny Frank usłyszał warkot silnika i w bramie stanęło auto, z którego wysiadł czarnowłosy.
      - Jak wejść?! – spytał nieco podniesionym głosem, by Iero go na pewno usłyszał pomimo hałasu serca czarnego forda mustanga.
      - Na dole jest blokada, musisz ją podnieść do góry! – odpowiedział i zaczął jakoś brać psa na ręce. Healer była naprawdę spora, ledwo ją utrzymał, lecz na szczęście podbiegł do niego Gerard i nieco pomógł mu w niesieniu zwierzęcia. Wpakowali je do auta, Frank nie zdążył wcześniej położyć ręcznika na tapicerce tylnej kanapy. Również wsiadł na tył, kładąc głowę psa na swoich kolanach.
      - Gdzie jedziemy? – spytał Gerard wsiadając i zapinając pas.
      - Klinika weterynaryjna na Diagon Alley. – Frank nieco rozluźnił się, pogłaskał psa po głowie.
      - Już się robi. – Gerard wyjechał autem na ulicę i docisnął mocniej pedał gazu.
      Jechali w miarę pustymi ulicami, była może dziesiąta wieczorem. Światła paliły się jeszcze w oknach, ludzie dopiero zaczynali kłaść się spać. Z samochodowego radia dobiegały lekko szumiące dźwięki jakiejś piosenki, pasażerowie zaś przytłoczeni zaistniałą sytuacją (chociaż Gerard był raczej po prostu wyrwany ze spoczynku, dlatego tak trudno wszystko do niego docierało) nie zamierzali nawiązywać rozmowy.
      Gdy dotarli na miejsce najpierw zorientowali się, czy ktokolwiek dyżuruje w klinice, następnie zaś przenieśli do niej psa. Tam już zajęto się zwierzęciem, Frank z Gerardem zostali pozostawieni w poczekalni. Nie wiadomo, który z nich bardziej śnił na jawie, oboje byli tacy, jakby ktoś uderzył ich młotkiem w głowy.         Gerard przytknął wierzch dłoni do zimnej ręki Franka. Miał na sobie tylko koszulkę, a przecież spędził sporo czasu na dworze. Way ściągnął bluzę i położył ją na ramionach Franka.
      - Nie trzeba było – odpowiedział, jednak po chwili dodał – ale dziękuję. Właściwie to dziękuję ci za wszystko, przepraszam, że tak późno, nie miałem pojęcia do kogo mógłbym się zwrócić.
      - Miałem wyczucie z tym numerem, to trzeba przyznać. A właściwie nie chciałem ci go pisać, przynajmniej nie teraz. – oparł się wygodnie o oparcie kanapy i założył nogę na nogę.
      - Dlaczego?
      - Ufasz mi? – spytał.
      Chłopak zamyślił się. Chciał odpowiedzieć nie tak, jak myślał, tylko tak, by dobrze się to dla niego skończyło.
      - Szczerze? Nie.
      - To dlaczego tu ze mną przyjechałeś? – prychnął z nutą kpiny.
      - Powiedzmy, że lubię stawiać wszystko na jedną kartę. A poza tym ten pies jest dla mnie ważny.
      - Co się tak właściwie z nim stało? – spytał, już nieco poważniej.
      - Nie wiem, nie mogła wstać, nie chciała jeść, przyśpieszony oddech, naprawdę nie wiem co się dzieje… żeby tylko nie umarła… - zmierzwił sobie ręką włosy i westchnął ciężko. Miał złe przeczucie.
      - To jest ona?
      - Tak, ma na imię Healer.
      - Uzdrowicielka tym razem sama potrzebuje uzdrowiciela. Cóż za gorzka ironia.
      Nie rozmawiali już dłużej. Frank siedział niemo wpatrując się w ścianę, a Gerard obserwował jego osobę. Z każdą minutą byli coraz bardziej zmęczeni, Iero wystukiwał nerwowo nogą jakiś rytm, a Way w końcu przymknął powieki. Nie zorientował się nawet kiedy zasnął. Obudziło go jednak lekkie szturchanie w ramię. Ocknął się i dostrzegł Franka, którego wyraz twarzy zdradzał skrajną rozpacz. Trząsł się lekko.
      - Co się dzieje? – spytał i ziewnął przeciągle. Przez chwilę nie wiedział gdzie się znajduję, lecz po równie krótkim czasie wszystko do niego dotarło. Chłopak był blady jak papier, jakby był przerażony.
      - Healer. – wydusił z siebie po chwili.
      - Co z nią?
      - Nie żyje.


~


Niby wiem, pisanie dla komentarzy to takie sprzedawanie się trochę, pisanie powinno być pasją blablabla, ale cholercia, gdy widzę, że komuś się na tyle podoba to co piszę, by pozostawić po sobie ślad to aż się miło na serduchu robi, wiecie? ^^

PS. Pozdrowię od was królową Elżbietę :p

wtorek, 25 czerwca 2013

Skromne pytanie.

Mam do was skromne pytanie. Otóż, wybieram się w pewną podróż i wiem, że nuda może mi doskwierać. Chcę napisać pewne opowiadanie, którego na razie znam tytuł. Ostatnio zaczęłam pisać opowiadania od tytułu, nie wiem dlaczego. To będzie nazywać się ,,Vampire-Empire'' i jak nazwa sama wskazuje, będzie tam  pomykał sobie wampir. I mam dylemat, czy zrobić w tym frerard, czy nie robić frerarda. Czy ma to być yaoi, czy też opowiadanie o przyjaźni? Co byście sobie chcieli? :3

+ 5 ROZDZIAŁ CHŁOPCZYKA JUŻ SIĘ PIECZE
++ 2/2 BAD BLOOD RÓWNIEŻ NIEBAWEM

środa, 5 czerwca 2013

Chłopiec z Tatuażem. Rozdział Czwarty.

Piosenka: Radiohead - Inside my Head
i też średnio pasuje.


~

Chłopiec z Tatuażem.
Rozdział Czwarty.



      Krążył po pokoju z egzemplarzem Lorda Jima i głośno czytał kolejne wersy. Słowa kierował do bojownika syjamskiego, który beznamiętnie krążył w kółko po swoim kulistym akwarium. Jego turkusowe łuski przyjemnie mieniły się na tle jakiejś wodnej rośliny, której nazwy Gerard nie pamiętał. Lubił swoją rybkę.
      - ,,Pod płóciennym tentem, zdani na mądrość i odwagę białych, ufni w moc ich niedowiarstwa i potęgę żelaznej skorupy ognistego statku, pielgrzymi wędrujący w imię rygorystycznej wiary spali na matach, kocach, gołych deskach, na wszystkich pokładach, we wszystkich ciemnych kątach, owinięci farbowanymi tkaninami, okutani brudnymi łachmanami, złożywszy głowę na zawiniątkach, wtulając twarze w zgięcia łokci: mężczyźni, kobiety, dzieci; starzy obok młodych, zniedołężniali obok pełnych życia – wszyscy równi wobec snu, brata śmierci’’ – skończył recytować i dla pewności wyśpiewał dwa zdania tylko sobie znanej piosenki. Jego głos był w dobrym stanie.
      Nie miał konkretnego celu w ćwiczeniu swojego głosu. Jednak lubił go używać. Z tego powodu również stał się właścicielem barwnej rybki, która robiła mu za publikę. Miał wtedy jakieś uczucie, że jego słowa nie płyną w próżnie, chociaż chyba by mu to nie przeszkadzało. Ale zaprzyjaźnił się z owym stworzeniem, które było dość zjawiskowe, nawet w swoim gatunku. Wszystkie płetwy wyglądały, jakby były zbudowane z maleńkich włosków, które tworzyły nierozłączną falę. Kolor był łagodny, lecz intensywny. Postukał paznokciem w szkło, jednak rybka nie zareagowała.
      - Egoista! – zwrócił się do stworzonka - Zupełnie jak właściciel.
      Nie zdążył jednak dalej prowadzić swojego monologu z rybą, gdyż usłyszał donośne walenie w drewnianą powierzchnię, ponieważ pukaniem trudno było to nazwać. Zbiegł po schodach, i okręcając się na balustradzie praktycznie skoczył do drzwi i otworzył je, by ustrzec przed dalszą dewastacją. Do domostwa wpadł chłopiec, który prawie przewrócił się pod jego nogi, gdy ten otworzył wejście do wnętrza. Podniósł chłopca z ziemi i podtrzymując go zamknął drzwi. W tym czasie Pete nieudolnie usiłował stanąć na nogach, lecz był zbyt przejęty. W końcu jednak mu się to udało, ręce mu drżały, na twarzy zakwitły mu rumieńce.
      - Laweder Lan! – wrzasnął blondynek, zdyszany.
      - Słucham? – ukucnął naprzeciw chłopca, by lepiej rozumieć, co ten do niego mówił. Pete’owi ulżyło, że nie musiał stać na swoich zmęczonych nogach. Usiadł na wycieraczce i powtórzył, teraz nieco wyraźniej:
      - Lavender Lane. Numer pięć. Kamienica-ruina. Jest tam pies, ale mówię panu, taki wielki, no jakiś potwór proszę pana! Ooo, taki! – zaprezentował rękoma, jak wielki był ów pies, a wyraz jego twarzy potwierdzał jego słowa – Gonił mnie! A ja uciekłem, ale ten chłopak go zatrzymał, to był potwór!
      - Spokojnie, spokojnie, już nie będziesz musiał tam chodzić. Chodź do kuchni, dostaniesz trochę soku i ciastko co ty na to? Potem dostaniesz zapłatę. Odwaliłeś kawał dobrej roboty. – podał mu rękę, jako swojemu wspólnikowi. Dziecko uśmiechnęło się i uścisnęło dłoń Gerarda, a ten następnie rozczochrał mu włosy i poszedł do kuchni przyszykować poczęstunek.

† † †

      Frank siedział na ladzie i beznamiętnie wpatrywał się w ścianę. Miała ona kolor bordowy, w kilku miejscach przecięta czarnymi i białymi pasami. Był wtorek, więc nie było ruchu. W tle leciała jakaś muzyka, lecz nie skupiał się na niej. Chyba po raz pierwszy naprawdę chciał wracać do domu. Jednak musiał tu siedzieć. Czuł jak czas przelatuje mu między palcami, nie pragnął go zatrzymać. Nie pamiętał kiedy ostatnio spożytkował go tak, by czuł się spełniony. Z niepokojem stwierdził, że zaczyna ulatywać z niego pasja życia, którą niedawno zdołał na powrót wywalczyć. Tyle, że gdy poprzednim razem ją stracił, całym sobą chciał ją odzyskać. Każda komórka jego ciała tego pragnęła, wierzył w to, wierzył, że mu się uda. I udało. A teraz obserwował, jak to wszystko popada w ruinę. Zadrżał. Przecież on sam był ruiną, przecież był słaby, przesiąknięty swoją paranoją, przecież ledwo potrafił radzić sobie ze swoimi problemami, których i tak było niewiele. Zacisnął pięści i westchnął ciężko. Zwlekł się z lady i poszedł wyrzucić śmieci. Prawie nie zauważył, że w tym samym miejscu co ostatnio znów został zostawiony podarek.
      Tym razem było to niewielkie pudełko obklejone przeraźliwie pomarańczowym papierem. Podniósł kartonik, a pod nim leżała następna kartka:

Wszystko jest grą pozorów. Patrz w duszę.

      Otworzył kartonik i wyciągnął z niego kiczowatą zapalniczkę. Jej zbiorniczek na benzynę miał wymalowaną na sobie jakąś kobietę w wyuzdanej pozie. Potarł krzesiwkiem i nacisnął przycisk, jednak ona się nie zapaliła. Ponowił czynność. Wzruszył ramionami i schował ją do kieszeni, wraz z karteczką. Pudełko wylądowało w koszu na śmieci.
      Znowu w jego myśli pojawił się czarnowłosy. Mógłby go nawet lubić. Ale nie pod tym nazwiskiem. W jego myślach pojawiła się jednak ta kartka, która uderzyła w jego psychikę. Patrz w duszę. To psuło jego prawie poukładane życie. Trzymanie się stereotypów, pozorów było o wiele wygodniejsze i zdawało się być bezpieczniejsze. Bezkolizyjne i bezproblemowe. Taka forma kontaktu mu odpowiadała. Na odległość, bez bezpośredniego starcia.
      Wrócił do lokalu i usiadł na jednym z krzesełek stojących przy barze. Wyciągnął zapalniczkę z kieszeni i zaczął ją obracać między palcami. Wędrował po odmętach myśli, zdawało mu się, że zaraz zaśnie. Nagle zapalniczka wymsknęła mu się z dłoni i upadła na podłogę, roztrzaskując się na niej. Frank uświadomił sobie, dlaczego nie mógł jej zapalić. W zbiorniczku schowane było nasionko oraz kolejna kartka. Chłopak podniósł ją i rozwinął obrazek przedstawiający kogoś, kto rozdziera swoją klatkę piersiową, lecz pod żebrami zamiast serca miał otwartą książkę. Była to bardzo ładna ilustracja. Na odwrocie zaś było napisane jedno słowo:

DUSZA

† † †

      Gerard siedział i postanowił zrobić coś z myślą, która dręczyła go od dłuższego czasu. Chciał znaleźć jakąś pracę. I to najprędzej, by nie marnować czasu. Nie uważał pieniędzy za jakąś wielką wartość, lecz były one niezbędne do odpowiedniego funkcjonowania.
      Przeglądał gazety i co jakiś czas zakreślał interesujące go oferty. Wybrał jednak tę dotyczącą księgarni, która potrzebowała ekspedienta. Gazeta była dzisiejsza, więc nie powinno być jeszcze tak tłoczno. Był bezczelnie pewny, że dostanie tę pracę. W końcu, bądź co bądź, był w miarę szanowanym twórcą komiksów. Niezbyt znanym, ale jednak szanowanym. Spojrzał na zegarek, głosił on godzinę szesnastą, więc postanowił osobiście zjawić się z zapytaniem o pracę, jeszcze dziś. Takie zaangażowanie zawsze robiło wrażenie na pracodawcy.
      Zmienił zwykłą koszulkę na czarną koszulę i machnął szczotką po swoich włosach, by nadać im nieco bardziej poukładany charakter. Chwycił torbę i wyszedł z domu, zamykając za sobą drzwi. Elm Street. Wiedział, gdzie mieściła się owa ulica. Przebiegała ona koło niewielkiego kościółka, wciśniętego pomiędzy budynki. Był w stylu klasycystycznym, choć Gerard wątpił, by rzeczywiście pochodził z tamtego czasu.               Poszedł na autobusowy przystanek i przymknąwszy oczy czekał na swój transport. Lubił komunikację miejską. Nigdy nie brakowało w niej materiałów na opowieść. A to jakiś nastolatek w nieciekawym płaszczu kurczowo ściskał futerał na gitarę, jakby był on jego ostatnią deską ratunku, a to jakaś staruszka z inną dyskutowały na temat jakiegoś nieciekawego gościa grasującego po ulicach, zawsze było coś, co pobudzało wyobraźnię Gerarda. Wystarczyło tylko naprawdę obserwować. I słuchać.
      Wysiadł na odpowiednim przystanku i zaczął rozglądać się dookoła. Nie przypominał sobie, żeby na tej ulicy mieściła się jakakolwiek księgarnia, musiała niezbyt rzucać się w oczy. Albo wręcz przeciwnie, być czymś tak krzykliwym, że wybredny umysł Gerarda po prostu ignorował jej obecność. Dostrzegł niewielką tabliczkę, która wyglądała jakby była wykuta przez prawdziwego kowala głoszącą: Księgarnia pod Dymiącym Piecykiem. Ruszył w stronę szyldu i zatrzymał się przed przeszkloną witryną pełną przeróżnych tytułów. Od tandetnych romansideł, przez znane kryminały do horrorów i podręczników szkolnych.

      Westchnął i wszedł do środka.
      Wnętrze wyglądało jak każdej księgarni. Wszędzie było mnóstwo książek o różnych tytułach i tematyce. Gerard westchnął po raz kolejny, zdając sobie sprawę, że będzie musiał się w tym wszystkim orientować. Z drugiej strony stanowiło to dla niego wyzwanie, które jednak mogło okazać się przydatne. Nie sądził jednak, by owa księgarenka miała wielu klientów, jednak wyglądała na bardzo zadbaną i całkiem dobrze sobie radzącą. Dostrzegł w rogu gablotkę, w której zamknięte były jakieś szczególnie stare egzemplarze. Pomieszczenie oświetlał żyrandol, który był metalową konstrukcją, przypominającą gałęzie jakiegoś drzewa. Pomyślał, że gdy nie będzie miał co robić, dobrym ćwiczeniem będzie rysowanie owej lampy. W końcu zerknął w stronę lady.
      Za nią stała kobieta w podeszłym wieku, wyglądająca na nieco zmęczoną. Musiał być to jednak tylko pozór, gdyż gdy tylko ujrzała Gerarda w jej oku zalśnił bojowy błysk i wyprostowała się niczym żołnierz szykujący się do ataku. Wywołało to lekki uśmiech u Gerarda, przepełniony swego rodzaju pobłażliwością. Zabawna staruszka.
      - Czy mogę w czymś pomóc? – spytała uprzejmie i wsparła ręce na ladzie. Miała na sobie sweter w norweskie gwiazdki, z resztą sprawiała wrażenie nietutejszej. Gerard spodziewał się, że gdyby wyraził chęć kupna jakiejś książki zostałby zbombardowany różnymi propozycjami i wyszedłby z naręczem lektur, po które tak właściwie nie przyszedł. Już żywił sympatię do owej staruszki. Uznał, że praca z nią będzie zabawną rzeczą.
      - Dzień dobry, proszę pani. Ja w sprawie pracy. – odpowiedział i uśmiechnął się, rozbawiony.
      - Jesteś dzisiaj trzeci, słonko. – westchnęła, lekko zawiedziona – Przyjdź w piątek. Na ósmą, spóźnienia nie są tolerowane. Jeśli jesteś leniwy, bądź też mało rozgarnięty uciekaj, nim cię sama wyrzucę. – pogroziła mu palcem i usiadła na krześle, które stało za ladą.
      - Nie jestem leniwy, pamięć mam wyćwiczoną, dużo czytam…
      - To się jeszcze okaże! – przerwała mu staruszka – Przyjdź w piątek, wtedy słowo się rzeknie. Może chcesz kupić jakąś książkę?
      - Chętnie. Szukam jakiegoś ładnego wydania Hamleta.
      - Na prezent? Nie jest to zbyt dobijająca książka? Może lepiej coś z… - ciągnęła staruszka, lecz Way jej przerwał.
      - Nie, chcę właśnie tę książkę. – zaakcentował przedostatnie słowo.
      - Trzecia półka na pierwszym regale. – powiedziała i zarzuciła nogę na nogę – musisz już zacząć się uczyć, jeśli masz zamiar tu pracować. Za nic cię nie zatrudnię.
      - Zdaję sobie z tego doskonale sprawę! I mam nadzieję, że nie zawiodę pani oczekiwań.
      - Mówisz, jakbym cię tu już przyjęła. Ochłoń chłopcze, długa droga przed tobą.
      Gdy wyszedł z księgarni, postanowił wrócić do domu na piechotę. Stanął jednak jak wryty, gdy ujrzał tabliczkę głoszącą:

Lavender Lane

~